Podjąłem się w weekend Witbier-a. A ponieważ fermentor bulgocze w kuchni, to mogę śmiało powiedzieć, że jakiś tam sukces odniosłem. Ale po kolei...
Nie wiem jak Wy, ale ja swojego pierwszego Wit-a wypiłem około 7 lat temu w Wiedniu. Wtedy pomyślałem sobie, że "fajne takie pszeniczne z cytryną". Później długo nie mogłem znaleźć odpowiednika u nas, aż w końcu trochę doczytałem, poszukałem i udało się kupić Hoegaardena w Polsce. A że nie jestem wielkim fanem mocnej goryczki i uwielbiam nuty owocowe w piwie, Witbier jest w mojej czołówce "najulubieńszych" piw. Teraz z Wit-ami w polskich sklepach jest już mniejszy problem, ale nadal cena potrafi zaboleć, a skoro ma coś boleć to lepiej zrobić to we własnym zakresie.
No więc nabyłem zestaw składników i zabrałem się do roboty. Sobota, wieczór, dziecko śpi, żona pogodzona z armagedonem w kuchni, do dzieła! Kilka warek mam za sobą, mniej więcej wiem co robić, będzie dobrze. Pełen optymizmu zabieram się za zacieranie. Najpierw płatki pszeniczne, owsiane i kleikowanie. Ostrożnie mieszam, zaczyna się robić klasyczna owsianka, entuzjazm rośnie. Z owsianki zrobił się porządny glut, dodaję wody, dodaję słód, jest w porządku. Zacier dość gęsty, ale dziarsko mieszam i patrzę co się dzieje. Domyśliłem się, że zacieranie potrwa dłużej, bo enzymów ze słodu mniej a jednocześnie sporo skrobi z owsianki (pszeniczanki). Po około pół godziny w 63 stopniach zacier wyraźnie zrzedł, a po godzinie mieszałem w nim bez "kisielowego chlupotu". Podgrzałem do 72 stopni i po około 30 kolejnych minutach próba jodowa pokazała, że mogę filtrować. Jeszcze 10 minut dla pewności, mashout i chlup do fermentora z oplotem.
Wcześniej nie robiłem żadnego piwa z dodatkami niesłodowanymi, więc całość wyglądała zdziebko inaczej (bardziej gęsta, zawiesista, jakby trochę mniej młóta), naszły mnie wątpliwości, czy nic nie spartaczyłem, ale raz kozie śmierć, filtruję. Stop, poczekam pół godzinki aż młóto opadnie i dopiero przefiltruję. Po pół godziny, niestety niewiele opadło Całość wyglądała jak krochmal, ale twardo idę dalej. Spuściłem 4l zamulonej brzeczki, wlałem ją z powrotem do wiadra i leję resztę do docelowego garnka. Wszystko idzie ładnie, woda do wysładzania grzeje się na płycie, aż tu psikus. Oplot mi się zatkał. Po postukaniu się w głowę niczym Kubuś Puchatek, postanowiłem pojechać po bandzie, dolać większość wody do wysładzania do wiadra i porządnie całością zamieszać. Udało się, brzeczka płynie znowu, i nawet się nie zamuliła. Reszta wysładzania poszła gładko do momentu, kiedy zostały mi jeszcze jakieś 4 litry do zlania. Znów się ustrojstwo przytkało! Robiłem już Weizena i nie miałem takich numerów, a tu dwa razy pod rząd! Nakłuwanie i cięcie nożem na wiele się nie zdało (nóż prawie mi utknął w owsiance). Ponieważ dochodziła już północ, postanowiłem, że koniec z pieszczotami. Jeszcze raz dowaliłem całość wodą, zamieszałem tak, żeby cała owsianka się podniosła i bez ceregieli zlałem płyn razem z mułem. Nie będzie owsianka pluła mi w twarz!
No dobrze, jest samiuteńki początek niedzieli. mam jakieś 26-27 litrów całkiem przyzwoitej, lekko zamulonej brzeczki. Szybki pomiar i korekta temperatury mówi o 7 Blg. Jak się odparuje będzie 9-10 Blg, czyli ok, nie ma tragedii. Zabieram się za gotowanie. Z dołu dwa palniki płyty ceramicznej, z góry grzała 2kW i po 20 minutach mamy pierwsze oznaki wrzenia. W garze ląduje Marynka, a ja wreszcie mam chwilę na odsapnięcie. Po 50 minutach w garze ląduje kolendra potraktowana wałkiem (moździerz się rozbił) i curacao. Całość gotuje się jeszcze około 10 minut i wreszcie koniec. Ponieważ nie dorobiłem się chłodnicy jeszcze, garnek otrzymuje pokrywkę, a styk pokrywki z garnkiem owijam folią spożywczą. Niech sobie spokojnie stygnie przez noc. Ja dokończę flaszeczkę Milk Stout z poprzedniego urobku i mogę iść spać, jest 2:30.
Niedziela. Jakoś przez cały dzień brakowało mi czasu na zaopiekowanie się brzeczką. A do tego popełniłem błąd nie ściągając gara z płyty ceramicznej i trzymał skurczybyk temperaturę jak termos, co na pewno nie spodobało by się drożdżom. Czas znalazł się dopiero wieczorem. Brzeczka wylądowała w fermentorze z pomocą wężyka. Udało mi się cały zlany wczoraj muł zostawić na dnie razem z resztą śmieci. Dwie godzinki przy otwartym oknie (i oczywiście zamkniętej pokrywie fermentora) i mamy 28 stopni w środku. Uwadniam drożdże (zrobiłem to po raz pierwszy przy poprzedniej warce i widzę różnicę w starcie fermentacji), chlup do fermentora, zamykam szczelnie całość, rurka, woda i... Mogę uczcić kolejne dzieło Radegast-em, który zaplątał się w lodówce.
Jak już pisałem, dzisiaj, czyli w poniedziałek rano, całość ostro bulgotała, co zawsze cieszy, więc jestem dobrej myśli. Zobaczymy jak wszystko potoczy się dalej.
Po ochłonięciu po tej zabawie mam kilka przemyśleń. Po pierwsze, mam wrażenie, że curacao jest mało aromatyczne. Zobaczę jak to wyjdzie w gotowym piwie, ale kolejny Witbier będzie na pewno ze świeżymi skórkami pomarańczy. Po drugie, warzenie z niesłodowanymi dodatkami nie jest takie straszne, gdyby nie to filtrowanie, ale może coś uda mi się na przyszłość na to poradzić (choć jeszcze nie mam pojęcia co). A wreszcie po trzecie, muszę znaleźć jakąś dobrą zakąskę do Wit-a, a cholera zapomniałem co serwowali do niego w Wiedniu. Zerkałem oczywiście do Kuchni Piwowarki Agi, ale... sałatka? taka sama sałatka? do piwa? Coś muszę do niej dołożyć
Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.