Choć na drugim biegunie są też początkujący (jak ja), których męczyło widmo infekcji, podczas gdy piwo było jeszcze zdecydowanie zbyt zielone i zawierało wystarczająco dużo aldehydu octowego, by sprawiać wrażenie kwaśnego. Dlatego wydaje mi się, że trzeba też wziąć pod uwagę czynniki takie jak rodzaj tej kwasowości (jabłka, ocet czy skwaśniałe mleko) i to, czy spada w miarę leżakowania. Sam poziom kwaśności chyba jest zbyt subiektywny i jego odczuwanie silnie zależy od rodzaju piwa.
Zrobienie piwa o czystości mikrobiologicznej na poziomie komercyjnym jest chyba w warunkach domowych niesłychanie trudne, więc podejrzewam, że większość piw może być w ograniczonym zakresie zakażona, tyle, że infekcja nie ma szansy się rozwinąć, bo odpowiednio szybko warunki zmieniają się na niekorzystne (wzrasta stężenie alkoholu i spada pH), a drożdże w pewnym zakresie sprzątają niepożądane produkty infekcji. Przypominam sobie też eksperyment przeprowadzony przez amerykański magazyn (chyba BYO), w którym kilkunastu piwowarów robiło piwo z tych samych produktów i według tej samej receptury. Zaledwie kilka piw było (prawie) niezainfekowanych, a piwo najlepiej ocenione przez sędziego przeżyło lekką infekcję. Nie mogę sobie przypomnieć, jaki to był styl piwa, ale może chodziło o jakieś brytyjskie ale, które skorzystałoby z większego poziomu diacetylu, niż to normalnie wynika z amerykańskich słodów
Nie chcę tu szerzyć jakichś herezji, bo niedostateczne mycie i dezynfekcja to bez dwóch zdań największa bolączka piwowarów, ale wiem też z własnego przykładu, że początkującym często brak cierpliwości. Do tego dochodzą błędy typu natlenienie piwa przy rozlewie, które dodają roboty drożdżom w butelkach.