
Pierre Celis
Members-
Postów
4 714 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
9
Typ zawartości
Nowości
Receptury medalowe
Profile
Forum
Galeria
Pliki
Blogi
Wydarzenia
Sklep
Collections
Giełda
Mapa piwowarów
Treść opublikowana przez Pierre Celis
-
Po zeszłotygodniowych Poznańskich Targach Piwnych rozgorzała dyskusja czy festiwale piwne mają jeszcze sens. W swojej relacji z PTP wskazywałem na znaną od dawna tezę, że podstawowymi przeszkodami w budowaniu frekwencji i satysfakcji są zbyt duża ilość wystawców i zbyt wysoki koszt wstępu na festiwal. Tegoroczne Lubelskie Targi Piw Rzemieślniczych udowodniły, że ograniczenie obydwu cyferek daje efekty. Wystawców w Lublinie było trzydziestu, koszt biletu 7 zł. Dodatkowo w weekend, na połowie sali odbywały się „Kolorowe jarmarki”, które stanowiły świetną okazję do przyciągnięcia nowych ludzi. Efekt? Prawdziwe tłumy w piątek, w sobotę do ok. 17 było spokojniej, ale pod wieczór znów hala była zapełniona. Czy wynika to z tego, że wschód Polski nie nadąża za trendami? Że motyw znudzenia festiwalami przyjdzie z lekkim opóźnieniem i tutaj? Nie sądzę. Przede wszystkim LTPR ma wszystkie atuty festiwalu „regionalnego”, atrakcyjnego dla lokalnej społeczności. W Lublinie nie ma rozbudowanej siatki wielokranów i specjalistycznych sklepów, które oferowałyby to samo, co dostępne jest na festiwalu. Warto więc wpaść spróbować czegoś nowego. To raz. Dwa to mocne wsparcie festiwalu przez społeczności Piwnego Lublina czy Lubelskiego Oddziału PSPD, które pochwalić się mogły swoimi stoiskami i doradcami podpowiadającymi dobre piwne wybory. Last but not least – atrakcyjna oferta browarów „wokół komina”. Browar Zakładowy specjalnie na targi przygotował aż 8 premier! Piwne Podziemie tym razem nie szalało z nowościami tylko wybrało drogę, która konieczna jest w roku 2017 dla browarów aspirujących do szerszej dostępności. Czyli dobry przekrój oferty w butelce. Wszystko co tu napisałem nie jest niczym nowym. O czynnikach sprawiających, że LTPR jest festiwalem udanym pisałem już w relacji z poprzedniej edycji. Jednak może być jeszcze jeden motyw wpływający na sukces Lublina – stanowi on przecież zamknięcie festiwalowego sezonu i podsumowanie roku w ogóle. Warto się na na niego wybrać, bo kolejna okazja do zobaczenia tego krążącego po różnych miastach Polski cyrku dopiero na wiosnę przyszłego roku A niedługo zaczynam tradycyjny cykl wideorozmów przeprowadzonych z przedstawicielami browarów podczas LTPR podsumowujący rok miniony i otwierający zarazem rok następny! View the full article
-
Tegoroczne wakacje przyszło mi spędzić u przyjaciół w Australii, a dokładnie w jej stanie zwanym Australią Zachodnią. Była to moja pierwsza podróż poza Europę, jednocześnie będąca pierwszą w życiu okazją do podróży lotniczej. Przygotowania do wylotu rozpoczęliśmy z dużym wyprzedzeniem, dzięki czemu – pomimo natłoku spraw wszelakich – przebiegły one bezstresowo. Dużym zaskoczeniem była dla mnie procedura wizowa – wniosek wizowy składany jest online, a na odpowiedź czeka się nie dłużej niż 2 dni. Co więcej, wiza turystyczna jest darmowa – chodzi o eVisitor subclass 651 (wiza Visitor subclass 600 kosztuje 140 AUD). Wydawana jest na okres 12 miesięcy, upoważnia ona do wielokrotnego wjazdu na terytorium Australii, przy czym maksymalny czas pobytu nie może być dłuższy niż 3 miesiące. Perth nocą – widok z King’s Park W końcu przyszedł wyczekiwany dzień wylotu i siedząc w busie, który wiózł nas na warszawskie lotnisku z dużą dozą ekscytacji czekałem na to, co miało się wydarzyć później. Sama podróż, pomimo długości jej trwania – 20 godzin (16 godzin lotu i 4 godziny przesiadki w Dubaju), minęła bez jakichkolwiek zakłóceń. Zaopatrzyłem się na czas lotu w zapas audiobooków, bowiem intuicja podpowiadała mi, że z racji wady wzroku pewnie nie wiele skorzystam na rozrywce pokładowej. I jak to zwykle bywa, przeczucie mnie nie zawiodło. Dzięki czytanej przez lektorów literaturze czas szybko mijał i przy okazji nadrabiałem czytelnicze zaległości. Widok na centrum Perth z Herrison Island Po wylądowaniu na lotnisku w Perth trzeba było przejść niezbędne formalności, po czym trzytygodniowe wakacje rozpoczęły się na dobre. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na jedną rzecz, o której zostaliśmy poinformowani wcześniej przez naszych australijskich przyjaciół – w Australii obowiązują spore obostrzenia dotyczące wwozu przeróżnych produktów. Chodzi przede wszystkim o nieprzetworzone produkty organiczne – np.: nasiona, owoce, fragmenty roślin i zwierząt itd. (z wywozem tego rodzaju dóbr z Australii nie ma żadnego problemu). Wynika to z faktu izolacji kontynentu od reszty świata i konieczności obrony rodzimego ekosystemu. Zatem oprócz celników będziemy skontrolowani także przez Urząd Rolnictwa i Zasobów Wodnych (Department of Agriculture and Water Resources). Przed przylotem do Australii otrzymujemy dokument – Incoming Passenger Card – będący deklaracją wwożonych przez nas dóbr. O ile alkohol i tytoń są punktami standardowymi – tego pierwszego można wwieźć nie więcej niż 2250 ml (bez rozróżniania na kategorie jak w UE), znajdziemy tam także pytania takie jak: czy wwozi Pan/Pani jaja, orzechy, owoce, mięso, przedmioty zabrudzone glebą. Żółtaki (Xanthorrhoea) dziko rosnące w buszu W Internecie sporo czytałem o tym, że ludziom rekwirowano rozmaite przedmioty, które uznano za niebezpieczne z mikrobiologicznego punktu widzenia. W naszym przypadku, wszystko poszło gładko, bowiem dokładnie wiedzieliśmy jakich rzeczy lepiej ze sobą nie zabierać. Zalecane jest także dokładne wyczyszczenie butów (razem z podeszwami), bowiem jeśli „biosecurity” uzna, że są brudne może wziąć je do odkażenia, za co przyjdzie nam zapłacić. Owoce eukaliptusa Pierwszym, co uderzyło mnie już na lotnisku w Perth byli ludzie i ich nastawienie – mili, pogodni i przyjacielscy. Nawet formalności graniczne były prowadzone bardziej w formie sąsiedzkiej pogawędki niż czynności administracyjnej (podczas gdy w Warszawie nawet nie odpowiedziano mi „dzień dobry” przy sprawdzaniu mojego paszportu). Urzędniczka „Biosecurity”, dowiedziawszy się, że przylecieliśmy z Polski, pytała się nas, czy wwozimy pierogi lub golonkę. Usłyszawszy, że nic z tych rzeczy, kazała nam przejść dalej. Pochylone drzewo (na skutek silnych wiatrów wiejących od oceanu) – pospolity widok wokół Geraldton Chcąc opisać moje wrażenia z pobytu w Australii, a jednocześnie nie brnąc zbyt mocno w detale, chyba najlepiej będzie uczynić to odnosząc się do konkretnych aspektów tak typowych dla tego kraju. Kakadu biała Klimat Zachodnioaustralijskie lato znane jest z tego, że jest niemiłosiernie gorące – temperatury częstokroć przekraczają 40 stopni Celsjusza, a zdarza się, że przekraczają i 50 st. C. Upały zaczynają się listopadzie i trwają do kwietnia. To właśnie dlatego polecano nam jako czas przybycia wiosnę (wrzesień-październik) lub, ewentualnie, jesień (kwiecień-maj). Przylot wiosną okazał się dobry pod kilkoma względami – uniknęliśmy ekstremów pogodowych, ale także mieliśmy okazję przekonać się jak wygląda ta pora roku po drugiej stronie globu. Wszystko kwitło, było nie tylko zielono, ale także bardzo kolorowo. Powietrze przeszywała woń kwitnących roślin tak odmienna od tej w Europie. Chcąc uzupełnić temat pór roku – zima w Zachodniej Australii jest raczej deszczowa i relatywnie chłodna, jednak za atak zimy uważa się tam dni, kiedy temperatura oscyluje wokół 10 stopni Celsjusza. Jesienią temperatury są do zniesienia, ale wszystko jest wypalone przez kilkumiesięczne upały. Spacer wśród eukaliptusów Klimat determinuje tam wiele rzeczy – styl budownictwa (dominują budynki jednokondygnacyjne, przy czym wysokość od podłogi do sufitu wynosi częstokroć ok. 4 metrów, aby na skutek konwekcji ciepłe powietrze „uciekało” do góry. Domy nie posiadają izolacji, okna nie są szczególnie szczelne. Problem z tego typu budynkami pojawia się, gdy robi się chłodniej – szybko się wychładzają. Obowiązkowymi elementami wyposażenia są moskitiery, wentylatory i klimatyzatory (temat ogrzewania traktowany jest raczej po macoszemu). Wrzesień w Perth to miesiąc, kiedy temperatura podczas dnia oscyluje wokół 15-25 stopni Celsjusza, a w nocy waha się między 5-15 st. C. Zatem wieczorem warto mieć coś cieplejszego. Brak takich zim, jakie znamy w Europie, sprawia że np.: wodociągi znajdują się nad ziemią, ponieważ nie ma potrzeby puszczania ich pod nią. Z kolei konstrukcje domów są o wiele lżejsze, bowiem nie ma tam problemu z zalegającym na dachach śniegiem. Często też, gdy na dworze jest poniżej 20 stopni Celsjusza można zobaczyć Australijki w kozakach, płaszczach i szalikach. Tych państwa przedstawiać nie trzeba… Mała populacja i duże odległości W Europie liczącej ok. 10 mln km2 mieszka około 725 milionów ludzi. W Australii na niespełna 8 mln km2 żyje ich ok. 25 milionów. Widać to było w Perth, gdzie pomimo godzin szczytu ilość ludzi na ulicach była niewielka w porównaniu do warunków europejskich. Jeszcze bardziej widoczne było to, gdy wyjechało się kilkadziesiąt kilometrów poza miasto – jadąc autostradą przez godzinę mijaliśmy raptem kilka samochodów. Coś, co u nas jest niespotykane. Do tego należy dodać kwestię odległości – miasta oddalone są od siebie o co najmniej kilkadziesiąt kilometrów (a mogą wynosić i kilkaset), jednak wyprawa z jednego końca Australii na drugi liczy się już w tysiącach kilometrów. Ze względu na duże odległości popularnym rozwiązaniem w Australii jest edukacja dzieci prowadzona zdalnie np.: drogą radiową. Kuflik zwany też kalistemonem lub „szczotką do butelek” Jadąc z Geraldton do Perth (dystans wynoszący ok. 450 km) przejechaliśmy przez 5 lub 6 miast i niektóre z nich składały się z kilkunastu domów. Resztę stanowiły pola uprawne i busz. Z uwagi na dużą ilość dostępnej ziemi powierzchnie farm idą w setki i tysiące hektarów. Niewielka populacja jest dobrą rzeczą jeżeli chodzi o warunki drogowe – użytkowników dróg jest mało, dlatego można jeździć po nich 100 km/h, dlatego Australijczycy liczą dystans w oparciu o tę prędkość podając czas jazdy, a nie odległość (np.: 4 godziny a nie 400 kilometrów). Sami Australijczycy przyznają, że tak niska populacja ma też swoje wady – często oferta produktowa jest ograniczona, bowiem nie ma możliwości jej urozmaicania z obawy o zbyt małą ilość potencjalnych nabywców. Pinnacles Przyroda Ta, jak wiadomo, jest bardzo specyficzna i odmienna z racji izolacji tegoż kontynentu. Mamy tu torbacze, ssaki jajorodne, a także setki innych gatunków rodzimej fauny i flory spotykanej wyłącznie na tym kontynencie. Kangury można spotkać podczas przechadzek po buszu, ale także na obrzeżach miast (te „miastowe” są z reguły mniej płochliwe). Jest ich tam wiele a zdarza się, że trzymane są jako zwierzęta domowe, jednak tylko samice, gdyż samce po dorośnięciu stają się agresywne i niebezpieczne. Drugi symbol Australii – koala – nie występuje w części tego kraju, którą odwiedziliśmy. Kalbarri National Park Nie ukrywam, że obcowanie z przyrodą było dla mnie wielką frajdą. Widzieliśmy różne odmiany buszu, tereny pustynne (Pinnacles), półpustynne (Kalbarri National Parki), formacje skalne, mokradła itd. Przyroda jest bardzo zróżnicowana i często widać to już po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów. Papugi są tam wszechobecne jak u nas wrony czy gołębie – i mniej więcej tak samo lubiane z uwagi na wyrządzane przez nie szkody. Powietrze, zwłaszcza po deszczu, pachnie eukaliptusem – wokół Perth jest bardzo wiele skupisk tej rośliny. Część buszu nie została tam wykarczowana przez kolonialistów. Nie wynikało to z zamiłowania do przyrody, ale z faktu ubogich gleb, na których rosły, przez co karczunek taki byłby próżnym wysiłkiem w ich mniemaniu. Eukaliptusy zatruwają glebę wokół siebie, aby utrudnić wzrost innym roślinom. Wszystko, co zerwiemy w buszu – nawet lawenda – pachnie olejkami eterycznymi eukaliptusów. Jedną z ciekawszych roślin były krzewy zwane „bootlebrush” – szczotka do butelek. Faktycznie ich kwiaty bardzo przypominają to bardzo dobrze znane piwowarom narzędzie. Jadąc na północ od Perth eukaliptusy i żółtaki (zwane „grass trees” lub rzadziej – ze względu na poprawność polityczną – „black boys”) ustępują miejsca banksjom, a po jakimś czasie i one kapitulują pod zwrotnikowym słońcem, gdzie roślinność jest bardzo przerzedzona i osiąga niewielkie rozmiary. Inną ciekawostką przyrodniczą był dla mnie gatunek ptaka znany jako kukabura. Jego trel brzmi jak opętańczy śmiech (link) i szczerze współczuję tym, obok których ten ptak postanowił uwić sobie gniazdo. Skoro już pozostajemy w temacie przyrody – wiele mówi się o jadowitych wężach i pająkach oraz innych niebezpiecznych żyjątkach. Sami Australijczycy bardzo nie lubią tej opinii. Argumentują to tym, że jeżeli rzekomo wszystko w ich kraju jest śmiercionośne, to już dawno nie powinno być tam jakichkolwiek form życia, a poza tym wielkość kontynentu sprawia, że większość gatunków posiada ograniczony zasięg występowania (np.: krokodyle spotkać można wyłącznie na północy kontynentu). Ludzie nauczyli się żyć wśród węży, pająków i innych niebezpiecznych stworzeń. Złotą radą w zakresie prewencji jest częste i regularne koszenie przydomowego trawnika – jeśli trawa jest krótka nie wejdą tam szukające schronienia gryzonie, a to na nie najczęściej polują węże. Znaki ostrzegające przed nimi można spotkać bardzo często, jednak niesprowokowane najczęściej same uciekają, gdy wyczują drgania tworzone przez ludzkie kroki. Do tego wystarczy gwizdać podczas przechadzki po buszu i szansa, że wąż sobie popełznie jest bardzo duża. Nawet jeśli ukąsi – na każdy rodzaj jadu jest surowica, więc jak to mówią Aussies – no worries. Niemniej, podczas wiosennych eskapad należy być bardziej czujnym, bowiem gady wybudzają się po zimie i nie są jeszcze aż tak ruchliwe i żywotne. Trzeba patrzeć pod nogi, bo w tym okresie szansa na bycie ukąszonym jest największa. Drugim z realnych zagrożeń we wrześniu w Australii są dzierzbowrony – (magpies – nazywane tak przez Australijczyków, choć taksonomicznie nie mają nic wspólnego ze srokami). Jest to okres, kiedy ptaki te mają pisklęta i zdarzają się ataki na ludzi, którzy znaleźli się zbyt blisko gniazda. Ptaki te atakują najczęściej podlatując od tyłu, dlatego podczas ataku nie należy oglądać się za siebie, bowiem ptak może dziobnąć nas w oko. Swoją drogą, ptaki te mają bardzo charakterystyczny i piękny śpiew (link). Dzierzbowron (magpie) Jedzenie Nie ma czegoś takiego jak kuchnia australijska (powiedzą Wam to sami Aussies). Sporo w niej wpływów angielskich – fish and chips, ale także wyraźne są tam wpływy kuchni azjatyckich. Wśród mięs królują baranina i wołowina (najczęściej grillowane). Wieprzowiny nie jada się tam dużo. Ciekawa sytuacja jest z mięsem kangurzym. Australijczycy nie pałają do niego wielką sympatią i często służy ono jak karma dla psów. Turyści odwiedzający ten kraj z kolei często stawiają sobie za punkt honoru skosztowanie tego rodzaju mięsiwa. My się pokusiliśmy i nie żałowaliśmy – fakturą i smakiem przypominało mięso jelenia ze specyficznym aromatem. Miłośnicy ryb i owoców morza będą czuć się tam jak w raju, zważywszy na fakt, że wiele z nich można kupić świeżych i niemrożonych. Z ryb polecam blue groper’a i rekina, a z owoców morza - langustę. Bardzo smaczne są tam także owoce – miałem okazję jeść marakuję prosto z drzewa, zrywaliśmy i jedliśmy również pomarańcze i mandarynki. Przepyszne. Także banany i kiwi były o wiele lepsze o tych, które można kupić u nas w sklepach. Czarny łabędź – symbol Australii Zachodniej Ludzie Jak już wspomniałem, są bardzo mili i przyjacielscy. Często osoby nieznające się pozdrawiają się na ulicach i zagadują o to i owo. Nikt nigdzie nie goni, nie ma spiny – czego nie udało zrobić się dziś z pewnością uda się zrobić jutro. Ludzie chodzą ubrani na zupełnym luzie i obca jest Australijczykom filozofia – make life harder. Cechuje ich także duży dystans do rzeczywistości i ogromne poczucie humoru. Otwartość i pełen luz – tacy właśnie są Aussies. Kakadu różowa Kalbarri – Pot Alley Centrum Perth Kukabura chichotliwa Księżyc – niby taki sam, ale coś tu jest inaczej… Rozella czarnogłowa View the full article
-
Tegoroczne wakacje przyszło mi spędzić u przyjaciół w Australii, a dokładnie w jej stanie zwanym Australią Zachodnią. Była to moja pierwsza podróż poza Europę, jednocześnie będąca pierwszą w życiu okazją do podróży lotniczej. Przygotowania do wylotu rozpoczęliśmy z dużym wyprzedzeniem, dzięki czemu – pomimo natłoku spraw wszelakich – przebiegły one bezstresowo. Dużym zaskoczeniem była dla mnie procedura wizowa – wniosek wizowy składany jest online, a na odpowiedź czeka się nie dłużej niż 2 dni. Co więcej, wiza turystyczna jest darmowa – chodzi o eVisitor subclass 651 (wiza Visitor subclass 600 kosztuje 140 AUD). Wydawana jest na okres 12 miesięcy, upoważnia ona do wielokrotnego wjazdu na terytorium Australii, przy czym maksymalny czas pobytu nie może być dłuższy niż 3 miesiące. Perth nocą – widok z King’s Park W końcu przyszedł wyczekiwany dzień wylotu i siedząc w busie, który wiózł nas na warszawskie lotnisku z dużą dozą ekscytacji czekałem na to, co miało się wydarzyć później. Sama podróż, pomimo długości jej trwania – 20 godzin (16 godzin lotu i 4 godziny przesiadki w Dubaju), minęła bez jakichkolwiek zakłóceń. Zaopatrzyłem się na czas lotu w zapas audiobooków, bowiem intuicja podpowiadała mi, że z racji wady wzroku pewnie nie wiele skorzystam na rozrywce pokładowej. I jak to zwykle bywa, przeczucie mnie nie zawiodło. Dzięki czytanej przez lektorów literaturze czas szybko mijał i przy okazji nadrabiałem czytelnicze zaległości. Widok na centrum Perth z Herrison Island Po wylądowaniu na lotnisku w Perth trzeba było przejść niezbędne formalności, po czym trzytygodniowe wakacje rozpoczęły się na dobre. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na jedną rzecz, o której zostaliśmy poinformowani wcześniej przez naszych australijskich przyjaciół – w Australii obowiązują spore obostrzenia dotyczące wwozu przeróżnych produktów. Chodzi przede wszystkim o nieprzetworzone produkty organiczne – np.: nasiona, owoce, fragmenty roślin i zwierząt itd. (z wywozem tego rodzaju dóbr z Australii nie ma żadnego problemu). Wynika to z faktu izolacji kontynentu od reszty świata i konieczności obrony rodzimego ekosystemu. Zatem oprócz celników będziemy skontrolowani także przez Urząd Rolnictwa i Zasobów Wodnych (Department of Agriculture and Water Resources). Przed przylotem do Australii otrzymujemy dokument – Incoming Passenger Card – będący deklaracją wwożonych przez nas dóbr. O ile alkohol i tytoń są punktami standardowymi – tego pierwszego można wwieźć nie więcej niż 2250 ml (bez rozróżniania na kategorie jak w UE), znajdziemy tam także pytania takie jak: czy wwozi Pan/Pani jaja, orzechy, owoce, mięso, przedmioty zabrudzone glebą. Żółtaki (Xanthorrhoea) dziko rosnące w buszu W Internecie sporo czytałem o tym, że ludziom rekwirowano rozmaite przedmioty, które uznano za niebezpieczne z mikrobiologicznego punktu widzenia. W naszym przypadku, wszystko poszło gładko, bowiem dokładnie wiedzieliśmy jakich rzeczy lepiej ze sobą nie zabierać. Zalecane jest także dokładne wyczyszczenie butów (razem z podeszwami), bowiem jeśli „biosecurity” uzna, że są brudne może wziąć je do odkażenia, za co przyjdzie nam zapłacić. Owoce eukaliptusa Pierwszym, co uderzyło mnie już na lotnisku w Perth byli ludzie i ich nastawienie – mili, pogodni i przyjacielscy. Nawet formalności graniczne były prowadzone bardziej w formie sąsiedzkiej pogawędki niż czynności administracyjnej (podczas gdy w Warszawie nawet nie odpowiedziano mi „dzień dobry” przy sprawdzaniu mojego paszportu). Urzędniczka „Biosecurity”, dowiedziawszy się, że przylecieliśmy z Polski, pytała się nas, czy wwozimy pierogi lub golonkę. Usłyszawszy, że nic z tych rzeczy, kazała nam przejść dalej. Pochylone drzewo (na skutek silnych wiatrów wiejących od oceanu) – pospolity widok wokół Geraldton Chcąc opisać moje wrażenia z pobytu w Australii, a jednocześnie nie brnąc zbyt mocno w detale, chyba najlepiej będzie uczynić to odnosząc się do konkretnych aspektów tak typowych dla tego kraju. Kakadu biała Klimat Zachodnioaustralijskie lato znane jest z tego, że jest niemiłosiernie gorące – temperatury częstokroć przekraczają 40 stopni Celsjusza, a zdarza się, że przekraczają i 50 st. C. Upały zaczynają się listopadzie i trwają do kwietnia. To właśnie dlatego polecano nam jako czas przybycia wiosnę (wrzesień-październik) lub, ewentualnie, jesień (kwiecień-maj). Przylot wiosną okazał się dobry pod kilkoma względami – uniknęliśmy ekstremów pogodowych, ale także mieliśmy okazję przekonać się jak wygląda ta pora roku po drugiej stronie globu. Wszystko kwitło, było nie tylko zielono, ale także bardzo kolorowo. Powietrze przeszywała woń kwitnących roślin tak odmienna od tej w Europie. Chcąc uzupełnić temat pór roku – zima w Zachodniej Australii jest raczej deszczowa i relatywnie chłodna, jednak za atak zimy uważa się tam dni, kiedy temperatura oscyluje wokół 10 stopni Celsjusza. Jesienią temperatury są do zniesienia, ale wszystko jest wypalone przez kilkumiesięczne upały. Spacer wśród eukaliptusów Klimat determinuje tam wiele rzeczy – styl budownictwa (dominują budynki jednokondygnacyjne, przy czym wysokość od podłogi do sufitu wynosi częstokroć ok. 4 metrów, aby na skutek konwekcji ciepłe powietrze „uciekało” do góry. Domy nie posiadają izolacji, okna nie są szczególnie szczelne. Problem z tego typu budynkami pojawia się, gdy robi się chłodniej – szybko się wychładzają. Obowiązkowymi elementami wyposażenia są moskitiery, wentylatory i klimatyzatory (temat ogrzewania traktowany jest raczej po macoszemu). Wrzesień w Perth to miesiąc, kiedy temperatura podczas dnia oscyluje wokół 15-25 stopni Celsjusza, a w nocy waha się między 5-15 st. C. Zatem wieczorem warto mieć coś cieplejszego. Brak takich zim, jakie znamy w Europie, sprawia że np.: wodociągi znajdują się nad ziemią, ponieważ nie ma potrzeby puszczania ich pod nią. Z kolei konstrukcje domów są o wiele lżejsze, bowiem nie ma tam problemu z zalegającym na dachach śniegiem. Często też, gdy na dworze jest poniżej 20 stopni Celsjusza można zobaczyć Australijki w kozakach, płaszczach i szalikach. Tych państwa przedstawiać nie trzeba… Mała populacja i duże odległości W Europie liczącej ok. 10 mln km2 mieszka około 725 milionów ludzi. W Australii na niespełna 8 mln km2 żyje ich ok. 25 milionów. Widać to było w Perth, gdzie pomimo godzin szczytu ilość ludzi na ulicach była niewielka w porównaniu do warunków europejskich. Jeszcze bardziej widoczne było to, gdy wyjechało się kilkadziesiąt kilometrów poza miasto – jadąc autostradą przez godzinę mijaliśmy raptem kilka samochodów. Coś, co u nas jest niespotykane. Do tego należy dodać kwestię odległości – miasta oddalone są od siebie o co najmniej kilkadziesiąt kilometrów (a mogą wynosić i kilkaset), jednak wyprawa z jednego końca Australii na drugi liczy się już w tysiącach kilometrów. Ze względu na duże odległości popularnym rozwiązaniem w Australii jest edukacja dzieci prowadzona zdalnie np.: drogą radiową. Kuflik zwany też kalistemonem lub „szczotką do butelek” Jadąc z Geraldton do Perth (dystans wynoszący ok. 450 km) przejechaliśmy przez 5 lub 6 miast i niektóre z nich składały się z kilkunastu domów. Resztę stanowiły pola uprawne i busz. Z uwagi na dużą ilość dostępnej ziemi powierzchnie farm idą w setki i tysiące hektarów. Niewielka populacja jest dobrą rzeczą jeżeli chodzi o warunki drogowe – użytkowników dróg jest mało, dlatego można jeździć po nich 100 km/h, dlatego Australijczycy liczą dystans w oparciu o tę prędkość podając czas jazdy, a nie odległość (np.: 4 godziny a nie 400 kilometrów). Sami Australijczycy przyznają, że tak niska populacja ma też swoje wady – często oferta produktowa jest ograniczona, bowiem nie ma możliwości jej urozmaicania z obawy o zbyt małą ilość potencjalnych nabywców. Pinnacles Przyroda Ta, jak wiadomo, jest bardzo specyficzna i odmienna z racji izolacji tegoż kontynentu. Mamy tu torbacze, ssaki jajorodne, a także setki innych gatunków rodzimej fauny i flory spotykanej wyłącznie na tym kontynencie. Kangury można spotkać podczas przechadzek po buszu, ale także na obrzeżach miast (te „miastowe” są z reguły mniej płochliwe). Jest ich tam wiele a zdarza się, że trzymane są jako zwierzęta domowe, jednak tylko samice, gdyż samce po dorośnięciu stają się agresywne i niebezpieczne. Drugi symbol Australii – koala – nie występuje w części tego kraju, którą odwiedziliśmy. Kalbarri National Park Nie ukrywam, że obcowanie z przyrodą było dla mnie wielką frajdą. Widzieliśmy różne odmiany buszu, tereny pustynne (Pinnacles), półpustynne (Kalbarri National Parki), formacje skalne, mokradła itd. Przyroda jest bardzo zróżnicowana i często widać to już po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów. Papugi są tam wszechobecne jak u nas wrony czy gołębie – i mniej więcej tak samo lubiane z uwagi na wyrządzane przez nie szkody. Powietrze, zwłaszcza po deszczu, pachnie eukaliptusem – wokół Perth jest bardzo wiele skupisk tej rośliny. Część buszu nie została tam wykarczowana przez kolonialistów. Nie wynikało to z zamiłowania do przyrody, ale z faktu ubogich gleb, na których rosły, przez co karczunek taki byłby próżnym wysiłkiem w ich mniemaniu. Eukaliptusy zatruwają glebę wokół siebie, aby utrudnić wzrost innym roślinom. Wszystko, co zerwiemy w buszu – nawet lawenda – pachnie olejkami eterycznymi eukaliptusów. Jedną z ciekawszych roślin były krzewy zwane „bootlebrush” – szczotka do butelek. Faktycznie ich kwiaty bardzo przypominają to bardzo dobrze znane piwowarom narzędzie. Jadąc na północ od Perth eukaliptusy i żółtaki (zwane „grass trees” lub rzadziej – ze względu na poprawność polityczną – „black boys”) ustępują miejsca banksjom, a po jakimś czasie i one kapitulują pod zwrotnikowym słońcem, gdzie roślinność jest bardzo przerzedzona i osiąga niewielkie rozmiary. Inną ciekawostką przyrodniczą był dla mnie gatunek ptaka znany jako kukabura. Jego trel brzmi jak opętańczy śmiech (link) i szczerze współczuję tym, obok których ten ptak postanowił uwić sobie gniazdo. Skoro już pozostajemy w temacie przyrody – wiele mówi się o jadowitych wężach i pająkach oraz innych niebezpiecznych żyjątkach. Sami Australijczycy bardzo nie lubią tej opinii. Argumentują to tym, że jeżeli rzekomo wszystko w ich kraju jest śmiercionośne, to już dawno nie powinno być tam jakichkolwiek form życia, a poza tym wielkość kontynentu sprawia, że większość gatunków posiada ograniczony zasięg występowania (np.: krokodyle spotkać można wyłącznie na północy kontynentu). Ludzie nauczyli się żyć wśród węży, pająków i innych niebezpiecznych stworzeń. Złotą radą w zakresie prewencji jest częste i regularne koszenie przydomowego trawnika – jeśli trawa jest krótka nie wejdą tam szukające schronienia gryzonie, a to na nie najczęściej polują węże. Znaki ostrzegające przed nimi można spotkać bardzo często, jednak niesprowokowane najczęściej same uciekają, gdy wyczują drgania tworzone przez ludzkie kroki. Do tego wystarczy gwizdać podczas przechadzki po buszu i szansa, że wąż sobie popełznie jest bardzo duża. Nawet jeśli ukąsi – na każdy rodzaj jadu jest surowica, więc jak to mówią Aussies – no worries. Niemniej, podczas wiosennych eskapad należy być bardziej czujnym, bowiem gady wybudzają się po zimie i nie są jeszcze aż tak ruchliwe i żywotne. Trzeba patrzeć pod nogi, bo w tym okresie szansa na bycie ukąszonym jest największa. Drugim z realnych zagrożeń we wrześniu w Australii są dzierzbowrony – (magpies – nazywane tak przez Australijczyków, choć taksonomicznie nie mają nic wspólnego ze srokami). Jest to okres, kiedy ptaki te mają pisklęta i zdarzają się ataki na ludzi, którzy znaleźli się zbyt blisko gniazda. Ptaki te atakują najczęściej podlatując od tyłu, dlatego podczas ataku nie należy oglądać się za siebie, bowiem ptak może dziobnąć nas w oko. Swoją drogą, ptaki te mają bardzo charakterystyczny i piękny śpiew (link). Dzierzbowron (magpie) Jedzenie Nie ma czegoś takiego jak kuchnia australijska (powiedzą Wam to sami Aussies). Sporo w niej wpływów angielskich – fish and chips, ale także wyraźne są tam wpływy kuchni azjatyckich. Wśród mięs królują baranina i wołowina (najczęściej grillowane). Wieprzowiny nie jada się tam dużo. Ciekawa sytuacja jest z mięsem kangurzym. Australijczycy nie pałają do niego wielką sympatią i często służy ono jak karma dla psów. Turyści odwiedzający ten kraj z kolei często stawiają sobie za punkt honoru skosztowanie tego rodzaju mięsiwa. My się pokusiliśmy i nie żałowaliśmy – fakturą i smakiem przypominało mięso jelenia ze specyficznym aromatem. Miłośnicy ryb i owoców morza będą czuć się tam jak w raju, zważywszy na fakt, że wiele z nich można kupić świeżych i niemrożonych. Z ryb polecam blue groper’a i rekina, a z owoców morza - langustę. Bardzo smaczne są tam także owoce – miałem okazję jeść marakuję prosto z drzewa, zrywaliśmy i jedliśmy również pomarańcze i mandarynki. Przepyszne. Także banany i kiwi były o wiele lepsze o tych, które można kupić u nas w sklepach. Czarny łabędź – symbol Australii Zachodniej Ludzie Jak już wspomniałem, są bardzo mili i przyjacielscy. Często osoby nieznające się pozdrawiają się na ulicach i zagadują o to i owo. Nikt nigdzie nie goni, nie ma spiny – czego nie udało zrobić się dziś z pewnością uda się zrobić jutro. Ludzie chodzą ubrani na zupełnym luzie i obca jest Australijczykom filozofia – make life harder. Cechuje ich także duży dystans do rzeczywistości i ogromne poczucie humoru. Otwartość i pełen luz – tacy właśnie są Aussies. Kakadu różowa Kalbarri – Pot Alley Centrum Perth Kukabura chichotliwa Księżyc – niby taki sam, ale coś tu jest inaczej… Rozella czarnogłowa View the full article
-
Półfinały czas zacząć! Po miesięcznej przerwie spotkaliśmy się w Maryensztadt Craft Beer & Food na pierwszym z nich. Styl rzadko w Polsce warzony – Tripel IPA, którego najlepszym reprezentantem jest SzałPiwowy Szczun. To właśnie od tego piwa blisko 3 lata temu zaczęły się moje wideodegustacje A jak poradzili sobie z tym wymagającym stylem piwowarzy? Jarek Jureńczyk – złote, mętne, z niską pianą. Aromat owocowy, alkoholowy, dusząco rozpuszczalnikowy. W smaku mocno owocowe, wyraźnie alkoholowe, rozgrzewające. Nieułożone, zbyt młode Piotr Kleczyński – bursztynowe, opalizujące, ze średnio obfitą, drobną pianą. Odchmielowa ziołowość w aromacie i lekki rozpuszczalnik. W smaku wyraźnie owocowe, o słodkawym profilu Rafał Szuplewski – bursztynowe, opalizujące, ze średnio obfitą drobną i trwałą pianą. W aromacie owocowość pochodząca zarówno od drożdży, jak i od chmielu. W smaku owocowe, z wyraźną słodową podbudową. W miarę zbalansowane i złożone, choć brakowało mi bardziej wytrawnego finiszu i wyraźniejszej goryczki Nie ulegało wątpliwości, że piwo Rafała było najlepszym spośród ocenianych. Taki też był ostateczny werdykt. Wygrał Rafał Szuplewski (73 pkt), przed Jarkiem Jureńczykiem (54 pkt) i Piotrem Kleczyńskim (23 pkt). Gratulacje! Do zobaczenia na przedostatniej bitwie tego sezonu, która rozegrana zostanie 28 listopada w Craft Beer Muranów. Styl zdecydowanie emocjonujący – Double Vermont IPA! View the full article
-
[Docent]Poznańskie Targi Piwne 2017 czyli PTP KPRem stoi
Pierre Celis opublikował(a) temat w Blogosfera
Z opisywaniem piwnych imprez jest jak z pisaniem o swojej rodzinie. Raczej nie wypada o niej mówić źle głośno. W końcu ona Cię wykarmiła i wychowała. Lepiej siedzieć cicho, jeśli nadal chcesz korzystać z benefitów. Ale cóż, kiedy widzisz że coś idzie nie tak, warto powiedzieć to głośno. Rok temu pisałem o festiwalowym przegrzaniu. Że odstępy czasowe między festiwalami są zbyt krótkie, że wystawców jest zbyt dużo (za to zadowolonych ze sprzedaży mało), że jednorazowe bilety wstępu zbyt drogie. Czy coś się zmieniło? Niewiele. Festiwal przesunięty został z terminu piątek-niedziela na czwartek-sobota. Szczerze mówiąc, zaskoczony byłem względnie niezłą frekwencją w czwartek. Ale w piątek i sobotę imprezę równie dobrze można było odpalić o 16, bo wtedy pojawiał się jakiś większy ruch. Dodatkową atrakcją miało być też połączenie festiwalu piwnego z food truckowym. Nie odniosłem takiego wrażenia, choć faktycznie, pod tym względem jestem zdecydowanie niereprezentatywny. Ale nie o narzekanie tu chodzi. Podstawowe pytanie brzmi: dla kogo mają być piwne festiwale? Dla tych przekonanych? Też. Ale przede wszystkim dla ludzi nowych, dla których taka impreza może być świetną okazją do wejścia w świat rzemieślniczego piwa. Tyle się mówi o nadpodaży i ciągłej konieczności poszerzania rynku. A tu bach, 20 zł za wjazd. Nie sądzę, by skusił się na to ktoś przypadkowy. Nie mówię o darmowym wejściu, ale 5-10 zł to cena rozsądna. Żeby nie było wątpliwości – tym razem cena biletu obejmowała wejście na festiwal. Wyłącznie. W tym roku zliczyłem 66 wystawców. Właściwie żaden, z którym rozmawiałem, nie był zadowolony. Podstawa to kwestia wysokich kosztów wystawienia i niskiego poziomu sprzedaży. Ale było też mowa o wyczerpywaniu się formuły festiwali w ogóle. Że entuzjazm dawno już uleciał. W Poznaniu w pozbawionej klimatu, ascetycznej hali widoczne było to aż nadto. Wniosek był taki, że Targi to po prostu twardy biznes i organizator wydaje się być największym beneficjentem tej imprezy. Lokomotywą PTP jest Konkurs Piw Rzemieślniczych. Obecnie to właściwie jedyny powód, by odwiedzać poznański festiwal. I mimo mojego sceptycznego nastawienia do konkursów jako takich, jest to jakaś atrakcja integrująca środowisko i dająca namiastkę dawnych czasów żywieckiego Festiwalu Birofilia. Za rok i tak spotkamy się i ciągle będzie słyszeć te same opinie. Bo sytuacja się powtarza i nic nie wskazuje na to, by miała ulec zmianie. Tyle tylko, że to grono jest z każdym rokiem coraz mniejsze…Czy na kolejnej edycji będą już wyłącznie „regionalni” dobrze czujący się w nowej fali, browary lokalne oraz średnia półka? Niewykluczone. Zdaję sobie sprawę, że wypunktowałem wyłącznie wady imprezy. Ale może tak trzeba, by za rok nie skontatować, że PTP to już zmarnowany potencjał i na festiwalowym rynku liczą się już inni? Na koniec ciekawostka. Dzięki zaproszeniu Jerrego (zdrówko!) uczestniczyłem w kursie sensorycznym prowadzonym przez Borysa Gadzova z FlavorActive. Przejechaliśmy przez ok. 15 próbek rozpuszczanych w aldehydowej i utlenionej Warce. Bywa i tak. Zaskoczenia wielkiego nie było – większość tych aromatów dobrze oddają ich deskryptory. Ale istotne jest, że niektóre rzeczy (np. papierowy czy metaliczny) obecne są przede wszystkim w smaku, w aromacie niekoniecznie. Generalnie próbowanie tak potraktowanego piwa to fajna zabawa, ale czy warta swej ceny to już musicie ocenić sami. Wszystko zależy od Waszego doświadczenia w próbowaniu piwa View the full article -
Nie przypominam sobie tak spokojnego października jak w tym roku. Duże festiwale poprzesuwały się albo na wrzesień albo na listopad, pozostawiając ten miesiąc bez znaczącego wydarzenia. Szkoda. Odbiło się to oczywiście na względnie niewielkiej liczbie premier. Kto nowy wszedł na rynek? Mogę nareszcie to napisać – jest Gzub! W końcu! Najdłużej otwierający się rzemieślniczy browar w Polsce, który kontraktowo zdobywał u mnie tytuł jeszcze w czerwcu roku 2014, nareszcie ruszył z produkcją. Swoje piwo ma już prawdopodobnie restauracyjna Manufaktura z Rzeszowa. To już drugi browar na rynku tego miasta! Prócz tego wspomnieć trzeba start Browaru Milicz Jacka Domagalskiego, który co prawda warzy na razie kontraktowo, ale za pół roku powinien wylądować na swoim. Jakie premierowe piwo zdobyło moje uznanie w październiku? Jego wersja lana miała co prawda premierę na WFP pod koniec września, ale wtedy nie udało mi się go spróbować… Golem (Kamionka) – Gehenna Laphroaig Barrel Aged Whisky Extra Stout Laphroaig Barrel Aged, 18° Blg, 7,5 % alk. To piwo ma to, czego zabrakło w wersji podstawowej. O ile oryginalna Gehenna powalała poteżnym torfowym aromatem, to w smaku już nie było tak intensywnie. Obecnie wersja leżakowana blisko pół roku w beczce po szkockiej whiksy z destylarni Laphroaig jest już spójna. W aromacie totalny torf przejawiający się słynnymi skojarzeniami ze spalonymi kablami i asfaltem. Do tego oczywiście czekolada. W smaku natomiast niemałe zaskoczenie. Otóż oprocz gorzkiej czekolady mamy torfowość obajwiającą się…suszoną śliwką! Ten smak nasuwa skojarzenia z wigilijnym szuszem zrobionym wyłącznie ze śliwek. Piwo jest wytrawne, wręcz osuszające w posmaku. Świetna rzecz dla miłośników piw bezkompromisowych, idąca pod prąd nurtowi kompilowania browaru z cukiernią. Dawno już nie było tak skromnej liczby wyróżnień. Wiąże się to oczywiście ze względnie niską liczbą nowych piw na rynku. Nie ma się co oszukiwać – przeważają piwa z dodatkami. Panują oczywiście owoce, ale jest też bazylia czy ziarna kakaowca. Jest jednak wśród nich interpretacja przedwojennego stylu – porter grodziski! Grodzisk – Grodziski Porter Ocena piwa Hopkins (Wąsosz) – Lolek Ocena piwa Kingpin/ La Debauche – Badass Basil Ocena piwa Milicz (Largus) – In Bloom Ocena piwa Monsters (Ziemia Obiecana) – Ostatni Mojitanin Ocena piwa Piwne Podziemie (Browar Jana) – Coffeelicious Special Ocena piwa Stary Rynek – Imperial IPA Ocena piwa Stu Mostów – Blackcurrant Milkshake IPA Ocena piwa Nowe browary: Nowe inicjatywy kontraktowe: View the full article
-
Długo wyczekiwane, intrygujące, wyjątkowe i niepowtarzalne piwo – Grodziski Porter. Piwo łączące w sobie cechy dwóch najbardziej polskich stylów – Porteru Bałtyckiego i Piwa Grodziskiego. The post HIT czy SZIT #13 – Grodziski Porter appeared first on Małe Piwko Blog. View the full article
-
ZACIERANIE – Zacierać najlepiej jednotemperaturowo w temperaturze 66-69°C. Aby uzyskać bardzo mocne piwo, zacier musi być gęsty, dlatego trzeba często i dokładnie go mieszać. Słody palone można dodać już na początku zacierania, gdyż posmaki palone są wskazane w tym piwie. Jeśli chcemy uzyskać jednak bardziej gładkie, łagodne piwo ciemne słody […] View the full article
-
Warzenie kooperacyjne LIVE. Małe Piwko Blog + Piwolucja Receptura: Coconut Vanilla Cocoa Milk Imperial Stout Docelowa objętość brzeczki: 20 litrów Docelowy ekstrakt brzeczki nastawnej: 28° BLG Planowana zawartość alkoholu: 12% obj. IBU: ok 50 Kolor: 65-70 SRM Woda: 25 litrów, temp 68°C Zasyp: Pilzneński – 5 kg Pale Ale – 2 kg Wiedeński – 2... Read More The post Warzenie LIVE Coconut Vanilla Cocoa Milk Imperial Stout + receptura appeared first on Małe Piwko Blog. View the full article
-
Kolorowe słody – jasne, biszkoptowe, karmelowe, czekoladowe, palone, różne odmiany chmielu, spory wachlarz drożdży do wyboru. To wszystko sprawia, że projektując recepturę russian imperial stout piwowar naprawdę może się popisać inwencją twórczą. WODA – woda ma znaczenie drugorzędne, jednak ze względu na duży udział ciemnych słodów, wprowadzających kwasowość, wskazane jest […] View the full article
-
[Blog Dori]Russian Imperial Stout – historia i charakterystyka
Pierre Celis opublikował(a) temat w Blogosfera
Za oknem zimno, plucha, deszcz, śnieg, szaro, buro, ponuro… Ma to jednak swój urok, można usiąść przy kominku, wziąć do ręki ulubioną książkę i nalać do kieliszka coś co nas rozgrzeje, poprawi humor, spowoduje, że nasze nozdrza napełni uwodzicielski zapach czekolady, karmelu, herbatników, a na języku poczujemy aksamitny, gęsty, słodko-gorzki […] View the full article -
[Docent]Marcin Ostajewski czyli nasz człowiek w Fortunie
Pierre Celis opublikował(a) temat w Blogosfera
Z Marcinem Ostajewskim rozmawiałem ostatnio na wizji przy okazji premier piw jego kontraktowego projektu whisker.beer. Minął rok, zmienił się rynek piwa, zmieniła się i rola Marcina. Ostatnio podjął wyzwanie w Browarze Fortuna, gdzie jest specjalistą d/s rozwoju produkcji. Jakie ma zadania i jakie ciekawe piwa i projekty szykuje w nabliższym czasie? Zapraszam na wywiad! View the full article -
[Blog Dori]Czy można dodać płatków zbożowych do piwa warzonego z ekstraktów?
Pierre Celis opublikował(a) temat w Blogosfera
Można, ale nie tak bezpośrednio… W płatkach zbożowych (pszeniczne, owsiane, jęczmienne, żytnie…) jest zawarta skrobia. Przy normalnym zacieraniu dążymy do tego, aby skrobię tą rozłożyć do cukrów prostych. Zajmują się tym enzymy obecne w słodzie. Zła wiadomość jest taka, że w ekstraktach już tych enzymów nie ma, więc skrobia w […] View the full article -
[Docent]Fraters czyli Single Trappist w trzech odsłonach
Pierre Celis opublikował(a) temat w Blogosfera
Łukasz Kojro z warszawskiego Browar Palatum znany jest ze swego zamiłowania do belgijskiej klasyki. Mieliśmy już Tripla w jego wykonaniu, teraz nadszedł czas na Single Trappist czyli podstawowe, najlżejsze klasztorne piwo. Żeby jednak nie było „belgijskiej nudy”, Łukasz stworzył dwie kolejne wersje, jedną z dodatkiem wiśni, malin i porzeczki i drugą – z kawą. Miejscem premiery był klimatyczny toruński Carpe Kraft (o którym niedługo w oddzielnym wpisie). Przy okazji nastąpiło też kranoprzejęcie i tu zaznaczyć muszę, że Brittanica w obecnej formie to jedno z czołowych NE IPA w krajowym wydaniu. A jak smakują piwa serii Fraters i co mają wspólnego z Bubą Extreme? Zobaczcie wideo! View the full article -
[Małe Piwko Blog]Przegląd bałkańskiego craftu #2 – Browar Lab ze Splitu
Pierre Celis opublikował(a) temat w Blogosfera
W drugiej części testu piw z browarów bałkańskich sprawdzam Summer Pale Ale Barba i English Pale Ale Englez z chorwackiego browaru Lab. The post Przegląd bałkańskiego craftu #2 – Browar Lab ze Splitu appeared first on Małe Piwko Blog. View the full article -
Prawdę mówiąc nie wiem dlaczego, ale zawsze pociągały mnie browary, które mogą się pochwalić określeniem: najdalej wysunięty, położony …. Podobnie miała się rzecz i z tym browarem. Zapraszam was na zapadłą wieś Gulval, położoną nie opodal znanego chyba wszystkim miasteczka Penzance. To właśnie tutaj, wśród bezkresnych wrzosowisk i pól, działa od końca 2011 roku, najdalej wysunięty na zachód browar działający Wielkiej Brytanii. Mimo, niezaprzeczalnego geograficznego atutu, browar ten funkcjonuje w dość przygnębiających okolicznościach przyrody. Założony został na farmie, której lata świetności dawno minęły. Wszędzie panuje tutaj nieład, nieporządek i na dodatek, wszystko co mogło mieć jakąkolwiek wartość, jest już w opłakanym stanie. Obrazek niczym z Madmaxa. Podobnie ma się rzecz z okalającą browar okolicą, która podczas jesiennej szarugi potęguje nastrój przygnębienia i depresji. Czy w takim razie, warto pchać się na ten „koniec świata”, aby skosztować miejscowego piwa? Pewnie, że tak, tym bardziej, że browar na każdym kroku udowadnia, że „browar to nie apteka”! Pierwszy rzut na budynek browaru, pozwala dość szybko zorientować się, jaki był pierwotny charakter tego zabudowania. Nie mniejszemu zainteresowaniu wzbudzało w nas wnętrze browaru Cornish Crown Brewery, o którym dziś mowa. Nie można tutaj mówić o wielkich powierzchniach, a raczej o dwóch małych, które idealnie wpasowuje się w utarty schemat metrażowy M3 naszego rodzimego budownictwa. Na jednej powierzchni zamontowano trójnaczyniową warzelnię o jednorazowym mocy 6 baryłek i cztery fermentory o podobnej objętości. W drugim zaś, o dość klaustrofobicznej powierzchni, pełni ono jednocześnie funkcje biura i magazynu gotowych produktów. O wiele barwniej przedstawia się natomiast sama oferta browaru. Składa się na nią wyjątkowo smaczny Bitter (3,9% alk.) oraz Porter doprawiony laską wanilii (5,2% alk.). Ofertę uzupełniają takie pozycje, jak: Golden Ale (4,0% alk.), Pale Ale (4,1% alk.), nieco cięży Bitter (4,1% alk.), IPA (5,5% alk.), Amber Ale (4,0% alk.) oraz Strong Pale Ale (4,8% alk.). Dodatkowo w ostatnich miesiącach browar pokusił się na własną interpretację Red IPA (5,9% alk.), która nie jako jest odpowiedzią na powolną zmianę gustów wśród angielskich piwoszy. Mam nadzieję, że jak będziecie odwiedzać magiczny cypel Land’s End, skusicie się na małą korektę swoich planów i zajrzycie do Cornish Crown Brewery. Jestem pewien, że nie pożałujecie tego wyboru! . . . . View the full article
-
Czasem mam wrażenie, że jak za kolejny kwartał przyjadę do Dłutowa, to nie będzie już co degustować. O i ile na rynku piw rzemieślniczych trwa permanentny zalew nowości, to już w segmencie mainstreamu interesujących debiutów jest jak na lekarstwo. Dłutowskie degustacje zaczynamy zatem od piw obecnych na rynku od lat, ale które ostatnio otrzymały Złoto i Brąz na konkursie European Beer Star. Okocim Klasyczna Pszenica oraz Okocim Mistrzowski Porter od Carlsberg Polska. Będzie mistrzowski smak? View the full article
-
Jak wyszło piwo w którego warzeniu brałem udział? Mogłem się o tym przekonać wcale nie pierwszy raz, bo taka sytuacja już miała miejsce z Kumkwat Ale które warzyliśmy w Browarze Bednary. Tym razem jednak ocena miała się odbyć w ślepym teście. Dodatkową atrakcją była zaskakująca decyzja, by do grona sędziowskiego nie dołączać kapitanów drużyn, tylko blogerów. Miałem zatem po raz pierwszy okazję oceniać piwo na sędziowskim arkuszu PSPD. Wybaczcie, że nie robiłem notatek odnośnie każdego z ocenianych piw – wszystko zamieszczone zostało w arkuszach. Mogę tylko pokrótce scharakteryzować każde z piw z pamięci. Ocenialiśmy oczywiście w ślepym teście: Biali – owoce tropikalne i lekki aldehyd w aromacie. Smak wytrawny, ze średniointensywną, krótką goryczką. Generalnie przypominało West Coast IPA Szarzy – w zapachu pomarańcze, a nawet pomarańczowy zest, śladowy aldehyd. Smak łagodny, gładki, z niską goryczką. Stylowe NE IPA! Czarni – błotnista barwa tego piwa nie nastrajała optymistyczne. Aromat drożdżowy, w smaku lepiej ale ogólne wrażenie niszczone było przez wygląd i aromat Czerwoni – bursztynowa barwa zapowiadała karmelowe kłopoty. Tak też się stało – piwo kojarzyło się naszymi karmelowymi IPAmi. Oczywiście stężenie melonoidyny nie było tu duże, ale jako przeciwnik wszelkiego karmelu w IPA nie podszedłem z wyrozumiałością do tego piwa… Jako że dodaliśmy sok pomarańczowy do piwa wydawało mi się, że to właśnie próbka nr 2 należała do nas. Nic z tego. Lekkim pocieszeniem był fakt, że nie poszło nam najgorzej w tej stawce. Pomysł teraz jest taki, by ponownie uwarzyć NE IPA w tym składzie. Dla przypomnienia: Andrzej Kiryziuk, Mariusz Bystryk, Adam Szewczyk i Docent. Piwo ukaże się na ogólnopolskim rynku w barwach Radugi Specjalne gratulacje należą się drużynie szarych, którzy pomimo kłopotów sprzętowych i najdłuższego czasu warzenia i filtracji popełnili ewidentnie najlepsze i co najważniejsze, stylowe piwo! Słowo na koniec. W całej tej zabawie konkurs nie był tak istotny. Chodziło przede wszystkim o wszystkim o poznanie ludzi z różnych zakątków Polski. Mimo, że tyle lat uczestniczę w życiu branży, ciągle można spotkać nowe osoby i tu oddaje honor Mariuszowi Bystrykowi, który dzielnie nadzorował cały proces, jak i Hubertowi Krechowi, który nam pomagał w Strzegomiu. Poza tym oczywiście wielkie podziękowania organizatorów i uczestników konkursu. To była wielka frajda spędzić czas z Wami! View the full article
-
Z okazji Stout Day 2017 odwiedziłem Katowice i wybrałem się do kilku piwnych miejsc. Najpierw zrobiłem zakupy w sklepie Bierland, potem sprawdziłem Browar Mariacki – nowy browar na mapie miasta, na końcu wypiłem stouty w dwóch multitapach: Upojeni i Browariat. Czy Katowice nadają się do świętowania Stout Day? Czy warto się tam wybrać na piwo... Read More The post Stout Day w Katowicach appeared first on Małe Piwko Blog. View the full article
-
Dziś przedstawiam recepturę na największy hit piwowarski ostatnich miesięcy, czyli piwo znane jako Vermont IPA, New England IPA, Northeast IPA. Jest to wariant AIPA o niższej goryczce, ale bardzo intensywnym aromacie owocowym. Piwo jest niezwykle orzeźwiające, gładkie, soczyste wręcz soczkowate. Odczucia te potęguje mętność pochodząca przede wszystkim od użycia dużej […] View the full article
-
[warzepiwo]Pigwa i dynia w piwie – eksperyment
Pierre Celis opublikował(a) temat w Piwowarskie wieści
Coś to warzenie piwa idzie mi tej jesieni jak krew z nosa. Jestem po jednej warce, którą właśnie zabutelkowałem i jakoś nie mogę się zebrać do kolejnych. Nie mogę się też doczekać efektu mojego eksperymentu z pigwą i dynią. Pigwa w piwie Zacznę od tego, że moje najnowsze eksperymenty to w sumie spontan. Z pigwą było tak, że szwagier przyniósł worek owoców i zapytał, czy coś da się z tym zrobić. No co, ja nie zrobię? Wymyśliłem na szybko, że podgotujemy i wrzucimy taki mus z pigwy na cichą fermentację do piwa. Jak pomyślał, tak zrobił. W domu unosił się przyjemny słodki zapach, więc przewidywałem, że może być ciekawie. Pigwę znam bardziej z nalewek mojej mamy, które wychodzą bardzo słodkie, wręcz taki likier bardziej niż nalewka. Tutaj spodziewałem się zatem, że i piwo domowe wyjdzie przynajmniej słodkawe. Przetrzymałem na cichej 9 dni i zabrałem się za butelkowanie. Oczywiście próba smaku na tym etapie być musi, bo zawsze tak robię. Już się trochę tych warek przelewało, więc jestem w stanie określić, czy to będzie coś dobrego, czy raczej do wypicia i zapomnienia. Bazowa brzeczka to session APA 12 blg. W barwie wyszło jaśniutkie blado-żółte. Bardzo mętne. W smaku natomiast zamiast słodyczy jest kwaskowatość. Tekstura leciutka. Tak w sumie teraz sobie pomyślałem, że takie piwo jakby mocniej nagazować to bardziej na lato niż na depresyjny listopad. Zobaczymy co z tego będzie po leżakowaniu. Dynia w piwie To kolejny spontan. Po prostu okres Halloween, robiłem kilka strasznych pumpkinów, więc miąższ został. Żonka z części placka zrobiła, a drugą część przygotowałem do piwa. Na początku pomyślałem sobie „pigwa i dynia w piwie razem”, ale akurat miałem 3 osobne fermentory zalane tym session APA, więc pigwa i dynia poszły osobno. Teraz przynajmniej mam porównanie – bazowe bez dodatków, bazowe z pigwą i bazowe z dynią. Z tą dynią to się raczej nie nastawiałem na nic specjalnego. Tym bardziej, ze wyczytałem na forum, że chłopaki jak robią, to bardziej na etapie zacierania plus przyprawy. Ja już miałem możliwość podziałania z tym przy okazji cichej fermentacji. Podpiekłem ją w piekarniku, zrobiła się miękka masa. Potem poszedł blender w ruch i sru do wiadra. Efekt? Na próbie pierwszego smaku to właśnie ta wersja mnie najbardziej urzekła. Po prostu najbardziej treściwa, piwo wyraziste, nieco ziemiste, z mocniej odczuwalną goryczką niż w tamtych egzemplarzach. Jak to się utrzyma po leżakowaniu oraz nagazowaniu, to myślę, że będzie bardzo fajne piwko. Dam znać jak ostatecznie wyszedł eksperyment pt. „pigwa i dynia w piwie”. Tymczasem muszę się jakoś zmobilizować albo raczej znaleźć dzień na uwarzenie American Wheata. Artykuł Pigwa i dynia w piwie – eksperyment pochodzi z serwisu Warzę Piwo Domowe. View the full article -
[Docent]Viking Brewmaster Challenge czyli piwowarski piknik w Strzegomiu
Pierre Celis opublikował(a) temat w Blogosfera
Pomysł był genialny w swej prostocie. Zbierzmy czołowych piwowarów rzemieślników, piwowarów domowych, piwnych blogerów i każmy im warzyć piwo w rywalizujących ze sobą drużynach! A wszystko to w klimatycznym otoczeniu zabytkowej Słodowni Strzegom. Czy to mogło się nie udać? No mogło, gdyby aura nie sprzyjała. Na szczęście pogoda przez cały dzień była perfekcyjna i całodzienne warzenie piwa w stylu NE IPA przerodziło się w piwowarski piknik. Nie bez znaczenia była aprowizacja w postaci naprawdę dobrego piwa od Browaru Nepomucen i szamy od Chyżego Wołu. Zacznijmy jednak od początku. Najpierw organizator zabawy czyli Paweł Leszczyński wyjaśnił zasady, a następnie wodzirej Tomasz Kopyra rozlosował drużyny. Oto ich skład: Biali – Mateusz Kupracz (Browar Nepomucen), Andrzej Miler, Dorota Chrapek, Łukasz Leoniuk Czerwoni – Andrzej Kiryziuk (Browar Raduga), Mariusz Bystryk, Michał ‚docent’ Maranda, Adam Szewczyk Szarzy – Wojtek Solipiwko (Browar Solipiwko), Janek Gadomski, Bartosz Nowak, Piotr Czarny Czarni – Łukasz Kierski (Browar Ziemia Obiecana), Dawid Bobryk, Jurek Gibadło, Bartek Filipiuk Koncepcja była taka, że każda drużyna otrzymała podstawowy sprzęt do warzenia. Pomocne dodatki można było wymienić w „piwowarskim banku” za punkty zdobyte podczas quizu. Cóż, nasza drużyna (wraz z Białymi) zdobyła 5 pkt, co pozwoliło na zakup filtratora z oplotu, papierowych wskaźników pH oraz kwasu mlekowego. Trochę mało. Za to Czarni i Szarzy nastukali tyle punktów, że mogli pozwolić sobie na zakup automatu od Browamatora. Miało się to później okrutnie zemścić… Przebieg warzenia możecie zobaczyć w fotorelacji ale konkluzja jest taka, że tony sprzętu są mniej istotne niż dobra współpraca i poczucie odpowiedzialności za powstające piwo Nie ma co ukrywać, że plenerowe warzenie jest wymagające (szczególnie w kwestii ochrony od wiatru i utrzymania odpowiedniej temperatury), a finalny produkt może zawierał będzie drożdże „strzegomomyces”. O tym przekonamy się już 4 listopada w warszawskim The Taps podczas Wielkiego Finału, w trakcie którego ocenić będzie można końcowy efekt pracy wszystkich czterech drużyn. Do zobaczenia! View the full article -
Po przetestowaniu piw z Węgier, nadszedł czas by sprawdzić jak poczyna sobie craft w krajach bałkańskich. Dziś pierwsza część, w której przetestuję dwa piwa z nowofalowego browaru Dogma z Belgradu. Crusty (Spring Saison z ogórkiem) oraz Albino (White IPA). The post Crusty i Albino z Dogma Brewery appeared first on Małe Piwko Blog. View the full article
-
[Docent]O rzemieślniczych cydrach z Przemkiem Iwankiem
Pierre Celis opublikował(a) temat w Blogosfera
Dzień Cydru zorganizowany w Craft Beer Muranów, a ściślej mówiąc degustacja cydrów przygotowana i poprowadzona przez Przemka Iwanka z kulinarnym wsparciem Jarecki Gotuje była doskonałą okazją do rozmowy o cydrze. Jakie są podobieństwa i różnice między rynkiem rzemieślniczych cydrów i piw? Ile mamy w Polsce rzemieślniczych cydrowni i jakim wyzwaniom muszą stawić czoła? I czy cydr może stanowić ciekawą propozycję dla miłośnika piwa? Zobaczcie rozmowę ze specjalistą w kwestii rzemieślniczego cydru – Przemkiem Iwankiem! View the full article -
Porter z Grodziska miał łączyć cechy mocnego bałtyckiego portera i lekkiego, dymionego Grodziskiego. Piwo nawiązuje do warzonego przed wojną specjału, o którym rok temu pisał Kowal ze Smaków Piwa. Teraz wszyscy możemy sprawdzić, jak wypadło w praktyce takie połączenie! View the full article