No i mnie dopadło. Od czasów, gdy wyczynowo zmuszany byłem do przebiegnięcia dziennie 20-25 km w okolicach Lądka Zdroju, minęło sporo lat. Pod górę, z góry, pod górę, z góry, nie dla przyjemności, tylko z sportowego obowiązku. Uraz do biegania powstał na lata. Po zakończeniu kariery sportowej, stałem się wrogiem biegania i nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie z własnej woli tak się męczą.
Minęła jednak czterdziestka, człowiek zaczął się zastanawiać, podsumowywać, wyciągać wnioski. Znajomi biegają, ba, w maratonach udział biorą, medalami się chwalą, a moje medale już nawet nie wiem gdzie są. No i postanowiłem spróbować, przekonać się na własnej skórze, o co im wszystkim chodzi. Opór był spory, w końcu ponad dwadzieścia lat nie biegałem, jednak zmusiłem się. Zacząłem od kilku minut, nie było łatwo, ale dałem radę. Tak przez tydzień. W następnym tygodniu trochę więcej, w następnym więcej itd. Już po kilku dniach coś się we mnie zmieniło. Bieganie zaczęło sprawiać mi przyjemność. Nawet może nie tyle samo bieganie, co zmęczenie organizmu, satysfakcja, wręcz duma. W życiu bym nie pomyślał, że mogę polubić ten wysiłek. Od kilku miesięcy biegam tak często jak to tylko możliwe. Z braku czasu nie mogę przeznaczyć na to więcej niż godzinę dziennie. Co innego w sobotę i niedzielę, w te dni biegam dwa razy dziennie (z wyjątkiem dni gdy warzę piwo). Doszło do tego, że plany na dzień zacząłem podporządkowywać bieganiu. Jeśli z jakiś przyczyn nie mogę przebiec się po lesie, czuję się naprawdę źle, bieganie stało się moim nałogiem.
Udział w maratonie jest na razie o lata świetlne od moich możliwości, ale gdzieś tam w sferze marzeń coś majaczy.
W sumie powinienem Tomkowi podziękować, ten temat miał duży wpływ na moją decyzję.