W wakacje po I klasie liceum w tajemnicy przed starymi pojechałem do Jarocina na FMR'87. Chyłkiem-bokiem, żeby nie podpaść MO, ORMO i SOK, bo miałbym przechlapane przez resztę wakacji jakby się wydało. Oczywiście, karnetu nie miałem, namiotu też nie - właziłem na stadion przez ogrodzenie (raz mnie ochrona złapała i musiałem o świcie sprzątać boisko), spałem w "kryptach" pod balkonami na jakimś osiedlu, myłem się pod hydrantem, paliłem Popularne i wyjadałem marchew z grządek na działkach, dopóki mieszkańcy bloków nie zaczęli nam przynosić jedzenia do "krypt". Matka dowiedziała się dopiero 2 lata później, jak do Jarocina jechałem już oficjalnie i legalnie, z karnetem muzyka.
A teraz mogę to porównać z synem szwagierki, ma 19 lat. Jak mu kiedyś zaproponowałem żeby sobie zrobił jakąś wyprawę w wakacje (choćby do Węgorzewa) to pierwsza odpowiedź była "po pierwsze, nie mamy armat" (czyli litania, co się zaczęła od: "a gdzie ja będę spał, a co będę jadł, a gdzie się umyję, a za co ja mam jechać").
Ale nie ma co psioczyć, zwycięża wygodnictwo - po co się ruszać z domu, skoro i tak da się wszystko obejrzeć w internecie?